20170511_164105

NYC odcinek chyba szósty

Nie lubię Nowego Jorku. Wjeżdżając metrem na Manhattan momentalnie czuję się jakbym to ja nigdy nie spał i tylko marzę o łóżku. No ale poleciałem i to na 3 tygodnie, bo narzeczona miała uroczystość zakończenia studiów i pokaz końcowy na uczelni SVA (polecam jej ilustracje!). Uznałem, że nie mam ochoty niczego oglądać i z przyjemnością odpocznę od świata improwizacji przez ten czas, ale w sumie skoro już tam byłem… Jakoś tak od słowa do słowa umówiłem się na dwa występy.

Z Ariadne Cristobal z Filipin jako “The Unexpected Duo” zagraliśmy w jednym z ważniejszych teatrów impro – The Pit. Dostaliśmy fenomenalny termin poniedziałkowy o 22:30 na jednej z czterech scen tego teatru, czyli The Pit Loft; cenę ustawiono na 7$, ale jak kiedyś wspominałem, performerzy w NYC nie dostają pieniędzy za występy – wszystko trafia do lokalu. Mogliśmy wpisać 5 znajomych osób na listę. W sumie przyszło 10, oczywiście wszyscy byli znajomymi. The Pit zarobił 35$, my wydaliśmy jeszcze 15$ na pana od świateł i muzyki, zagraliśmy 30 minut i w zasadzie na tej arytmetyce można by skończyć.

pit
Drugi występ to mój duet z Brandonem Rafalsonem, “I’m Ready to be a Grandfather”, tradycyjnie w Legion Bar na granicy Williamsburga i Greenpointu. Gospodarzem wieczoru była grupa skeczowa “Bad Britches”, która na zakończenie zaprezentowała swój program, który ćwiczyli przed festiwalem w Montrealu. Wcześniej zobaczyliśmy kilka fajnych setów improwizowanych i jeden sympatyczny stand-up. Moim kontaktem tam jest Jon Hudson z grupy Bad Britches, brytyjski dziennikarz piłkarski i komik, który niezawodnie okazuje się dobrym filtrem dla niezależnych projektów. W przeciwieństwie do wielu bar-prov, które widziałem w życiu, to co wybiera Jon jest zawsze co najmniej na poziomie.

20170511_153401
Jak się okazało, oprócz występu ze mną, Brandon ostatnio kompletnie przestał improwizować, mimo, że robił to od wielu lat. Poznałem go przez Piotra Sikorę, z którym on był w jednej grupie na summer intensive w iO w 2012 roku. Obraz improwizacji w NYC, który roztoczył Brandon niestety w 100% potwierdził moje smutne wnioski z półrocznego pobytu w tym mieście. Generalnie jeśli nie próbujesz przebić się do telewizji korzystając z piramidy UCB, lub mniejszych teatrów, raczej samozaparcie nie wystarcza żeby bez frustracji móc regularnie improwizować. Brandon powiedział, że miał dosyć improwizowania przed grupą dwóch znajomych i siedmiu osób, które za chwilę same wyjdą na scenę i zbyt się stresują, żeby cię oglądać. To było dobre na początku drogi, ale po tylu latach występowania było nie do zniesienia.

Co więcej, występ z Ariadne był potwierdzeniem czegoś więcej – nawet będąc w PIT, Magnet czy UCB a nie będąc jakkolwiek znanym raczej nie ma co liczyć na wielką publiczność. The PIT, poza umieszczeniem nas na swojej stronie nie zrobił nic aby chociażby zarobić więcej na tym wieczorze. To nawet nie chodzi o to, że oczekuję aby ktoś mnie promował ale to jednak w interesie tego miejsca, że skoro już wydaje pieniądze na prąd i pana od biletów to pewnie byłoby dobrze przyciągnąć więcej ludzi. Trochę tego nie rozumiem – jeśli np. rynek w Nowym Jorku jest nasycony i po prostu doszedł do granicy wyporności, to po co w ogóle organizować więcej spektakli i utrzymywać cztery sceny w trzech dobrych lokalizacjach na Manhattanie? A może oczekują, że gościnne grupy przyjdą z własną publicznością?

Brandon, bez wielkiego żalu (spełnia się w pracy) zrezygnował z improwizacji na rzecz czegoś, co potencjalnie może być obejrzane przez więcej niż kilka osób – z kolegą postanowił wyprodukować serial internetowy i w ten sposób realizować się komediowo.

20170511_163911
No ale dość narzekania. Przecież Nowy Jork jest super, szczególnie jak się pójdzie po raz kolejny do Natural History Museum i obejrzy te wspaniałe tytanozaury, ammolity i dioramy, albo będzie się łazić po high line po raz setny w te i wewte, albo do Whitney Museum of American Art napawać się Hopperem. A już w ogóle to najlepiej jak znajomi zorganizują imprezę-niespodziankę z okazji twoich zaręczyn i poza ugotowaniem pysznych rzeczy, wręczą ci jeszcze bilety na “Sleep no more” w McKittrick Hotel. Totalna wzruszka.

Rzadko kiedy coś tak mnie inspiruje jak to co zobaczyłem podczas spektaklu. “Sleep no more” to performens w nurcie immersive theatre. Na wejściu widownia dostaje ptasie maski, przechodzi przez labirynt oświetlony ledwo tlącymi się w kątach lampami i dochodzi do baru urządzonego w stylu końca lat 30-tych. Ludzie w strojach z epoki ogłaszają, że od tej pory nie można rozmawiać a jedynie podążać za swoim instynktem. Pierwszy wybór jaki dostaliśmy to decyzja czy iść w górę schodów czy w dół.

Ja wybrałem dół. W półmroku zbiegłem jedno, dwa piętra, potem jeszcze półpiętro i znalazłem się w zaciemnionej sali balowej, na której środku tańczyła trójka aktorów – nie mieli ptasich masek tylko stroje z epoki. Wiedziałem, że sztuka oparta jest luźno o Makbeta, więc chciałem jak najszybciej odnaleźć główne postaci. Pokręciłem się trochę po okolicy sali balowej i zaraz wpadłem na trop kobiety, która szła tak pewnie, że uznałem, że musi być kimś istotnym. Idąc za nią, trafiłem z powrotem do sali balowej, która, teraz już rozświetlona, gościła wiele innych postaci. Nikt nie wypowiadał żadnych słów, wszystko wyrażane było tańcem, czasem niezrozumiałym krzykiem, czystymi emocjami. Jak się później okazało, kobietą, za którą podążałem, była Lady Makbet, potem śledziłem jej męża, następnie Duncana, Banka, Macduffa… a potem się zgubiłem.

Trafiłem na cmentarz, który zwodził mnie przez kilka minut, potem do sali szpitalnej, której odór wypędził mnie do kolejnej sali, na szóstym chyba piętrze, gdzie trafiłem do lasu. Przez dobre 10 minut chodziłem kompletnie sam ze sobą, choć przecież z lasem, z półmrokiem, z muzyką i zapachami, aż w końcu trafiłem na innych zbłąkanych. Przeszedłem przez opustoszałe pokoje, gdzie leżały jakieś listy, gdzie było opuszczone łóżeczko dziecięce z upiornymi wiszącymi postaciami – niby zabawkami dziecięcymi a jednak czymś bardzo niepokojącym. A potem znowu trafiłem w środek akcji i znowu biegłem z innymi ptasimi maskami za kolejnymi morderstwami Makbeta, szaleństwami trzech wiedźm, z których jedna była facetem, za sprzątaczką. W pewnym momencie zorientowałem się, że widzę pewną scenę znowu i nie wiedziałem czy czas się cofnął, czy zwariowałem. Po kolejnej godzinie odkryłem, że wszystko zatacza koło, że każda historia dzieje się więcej niż raz, że bohaterowie wracają do pierwotnego stanu w pewnym momencie i zapragnąłem zobaczyć jak Duncan wraca do życia. Cudem, bo to jednak ogromny budynek, wiele pięter a na każdym niezliczona ilość sal i pokojów, ale jednak udało się znowu znaleźć moment gdy Duncan zanoszony jest na katafalk. Tym razem zostałem z trupem a nie jak poprzednio pobiegłem za Bankiem. Zostało ze mną i królem raptem kilka osób. Po kilku minutach absolutnej ciszy i wstrzymywanych oddechów w pomieszczeniu pojawiła się służąca i kochanka króla, która pocałunkiem zbudziła go do życia. To było niesamowite uczucie i chyba w żadnym innym przypadku nie wywarłoby na mnie tak silnego wrażenia, gdyby nie to, że tam byłem, uczestniczyłem w tym, jakbym był częścią spektaklu, albo wręcz nie był to spektakl tylko coś, co naprawdę mi się przydarza.

20170525_181046
To wszystko oraz niesamowicie silne zakończenie spektaklu, pełne odniesień nowotestamentowych i pewnie wielu innych, które uszły mojej uwadze, było dla mnie przeżyciem wstrząsającym. Nie ma to bezpośredniego związku z improwizacją, choć mówi bardzo wiele o tym, czym może być teatr – bez znaczenia jak się do niego doszło, czy przez wielomiesięczne cyzelowanie choreografii czy przez improwizację, ważne aby było to coś znaczącego, coś co zostawia ślad na widowni i dosłownie wciąga widza – nawet jeśli nie pada tam ani jedno słowo. To oczywiście potworny komunał, że teatr czy taniec mogę mieć ogromną siłę oddziaływania, ale piszę to będąc wciąż pod wpływem dużych emocji (choć minęło już 10 dni).
Marzy mi się coś takiego w Warszawie – tylko komediowego, a może w ogóle groteskowego – tylko jak to zrobić? “Sleep no more” to ogromna produkcja, gigantyczna scenografia, choreograficzny majstersztyk rozpisany na 21 postaci, 3 godziny i kilka pięter oraz muzyczno-świetlno-zapachowa uczta. Czy w ogóle da się coś takiego zrobić w naszych warunkach? Może po prostu trzeba zacząć stopniowo?
Nie wiem. Jedyne co wiem to to, że trzeba tworzyć. To jedyny ratunek.

Paweł Najgebauer

Comments

comments