Manila Improv Festival 2015

Sympatyczne, małe wydarzenie, które ubarwi moją wakacyjną podróż po Azji południowo-wschodniej – tak właśnie myślałem, kiedy jechałem na festiwal improwizacji teatralnej w Manili. Nie wiedziałem nawet, jak bardzo się mylę. MIF (Manila Improv Festival) to największa tego typu impreza na kontynencie, zorganizowana perfekcyjnie pod niemal każdym względem. Niezwykłe przede wszystkim było dbanie o festiwalową atmosferę wokół PETA Theater, gdzie wszystko się odbywało. Wspólne posiłki improwizatorów, animacje i konkursy w foyer oraz wizyty ekip telewizyjnych tworzyły siatkę spajającą kolejne spektakle, warsztaty i spotkania, dzięki czemu wszystko składało się na jedną spójną całość.

Lokalizacja festiwalu może trochę mylić. MIF odbywał się w Quezon City, które graniczy z Manilą właściwą i razem z 15 innymi przyległymi miastami tworzą aglomerację Metro Manila, liczącą (w zależności od sposobu liczenia) między 12 a 20 milionów ludzi. To jeden z bardziej zaludnionych regionów na świecie. Przejeżdżając przez zatłoczone ulice tzw. jeepneyami (samochodami, które pozostawili Amerykanie podczas swojej dominacji, a które Filipińczycy przerobili na autobusy rodem z „Mad Maxa”) odnosi się słuszne wrażenie, że różnice ekonomiczne pomiędzy ludźmi są tutaj jednymi z największych na świecie. Przemiana krajobrazu jest niezwykła – mijasz supernowoczesne wieżowce, a już za chwilę napotykasz niekończące się slumsy. Wynikające z tego smutne konstatacje łatwo przesłonić wycieczką na jakąś rajską wyspę, w które obfitują Filipiny i to zapewne robi większość przybywających tu turystów.
Do Manili zostaliśmy zaproszeni jako Klancyk. Nie był to przypadek, ponieważ poznaliśmy się z organizatorami, czyli zespołem SPIT, rok wcześniej na festiwalu w Chicago i od razu bardzo się polubiliśmy. Ich nazwa to skrót od Silly People’s Improv Theatre i jest to liczna grupa założona w stolicy Filipin w 2002 roku przez Gabe’a Mercado. Po wielu latach występów i udziałach w międzynarodowych festiwalach osiągnęli poziom profesjonalizmu, który w Europie jest rzadko spotykany.
Klancyk odmówił udziału – wyprawić osiem osób na koniec świata to spore wyzwanie. Zapytaliśmy więc z Piotrkiem Sikorą, czy w zamian festiwal nie przygarnąłby okrojonego składu Klancyka w postaci naszego duetu improwizowanego PIP Show. I tak pojechaliśmy, z duszą na ramieniu, ponieważ jako PIP mieliśmy za sobą ledwie kilkanaście spektakli, z czego tylko jeden po angielsku.
Program festiwalu utkany był z kompletnie nieznanych mi zespołów, głównie pochodzących z Azji. Jedynym wyjątkiem poza nami był tercet z Brisbane w Australii. Właśnie z tego powodu byłem niezwykle ciekawy, czego możemy się w Manili spodziewać. Do tej pory oglądałem spektakle ze świata anglosaskiego, z którego zresztą wywodzi się współczesna sztuka improwizacji teatralnej. Wspólny kod kulturowy (albo, jak niektórzy wolą to nazywać, narzucona anglosaska dominacja kinowo-telewizyjna) powoduje, że nie mamy kłopotu ze zrozumieniem humoru grup z USA czy Wielkiej Brytanii. Z mieszanymi uczuciami odkryłem, że ekipy azjatyckie składają się głównie z amerykańskich expatów szerzących wiedzę o improv w duchu dobrze mi znanym. Wyjątkiem były ekipy z Filipin, które w pełni złożone były z lokalsów.

Po obejrzeniu kilkunastu z 40 ogółem spektakli, chciałem zwrócić uwagę na kilka zespołów, które wywarły na mnie dobre wrażenie:
The Bacolod Improv Group (BIG) to niezwykle sympatyczny zespół z wyspy Negros (region Visayas, czyli sam środek Filipin). Ich nazwa wzięta jest od miasta Bacolod, które na Filipinach nazywane jest Miastem Uśmiechów. Aby móc przylecieć w licznej reprezentacji na stołeczny festiwal, BIG zebrał grono sponsorów, których loga dumnie prezentowały się na ich trykotach. Podczas występu można było poczuć się jak na wyścigu Formuły 1, nie tylko ze względu na pstrokate t-shirty ze stłoczonymi logotypami, ale również ze względu na ogromne tempo akcji, pełne ekspresji i żartów. Grupa zaprezentowała swój autorski longform (strukturalnie przypominający Harolda) podczas pierwszego występu, na drugim pokazała swoje możliwości w krótkich grach. Obydwa występy spotkały się z ogromną sympatią na widowni, prawdopodobnie dlatego, że grupa zręcznie fechtowała humorem, płynnie przechodząc pomiędzy językiem angielskim a językiem filipińskim, zwanym tagalog.
3 Dudes, wbrew nazwie, to dwóch Amerykanów, którzy postanowili zapełnić pustkę długoformatowej improwizacji w Hong Kongu i Shenzen. To, co robią, to nie do końca longform, raczej szereg otwartych scen do kolejnych słów inspiracji. Długa forma czy nie – nie ma to wpływu na odbiór ich improwizacji. Ich stand-upowe doświadczenie wyraźnie widoczne jest w dobrym wyczuciu konstrukcji set-up/punchline. Ich styl to szybkie zbudowanie dwóch wyrazistych postaci (nierzadko głupkowatych) i stworzenie sytuacji komediowej, aby po kilku kwestiach zbierać plony żartów. Ze względu na takie podejście do improwizacji, sceny trwały od 30 sekund do maksymalnie kilku minut. Wystarczająco długo, żeby wycisnąć ich potencjał komediowy do końca. Ich solowe doświadczenie dawało jeszcze jedną ważną zaletę – doskonale wiedzieli, kiedy skończyć scenę.
The Pirates of Tokyo Bay przysłało 5-osobową ekipę ze stolicy Japonii, mimo że na fotografii w programie festiwalu widnieje kilkanaście głów. Czterech Amerykanów i jeden Japończyk zaprezentowali krótkie gry. Gdybym tak skończył ten paragraf, to nie brzmiałoby to najlepiej. Istotne było jak pokazali oni krótkie gry. Wydawało mi się, że ciężko osiągnąć poziom „Whose Line Is It Anyway” (kto nagrywał swoje spektakle, ten wie, jak trudno przelać improv na taśmę). Piraci natomiast zrobili show, który momentami wykraczał ponad umiejętności Colina Mochrie i Ryana Stilesa. Nie mam pojęcia, czy to ich stały poziom, czy w sytuacji festiwalowej wznieśli się na wyżyny wcześniej przez nich nieosiągalne. To bez znaczenia, bo to, co zrobili, byłoby śmieszne nawet na wypełnionym po brzegi stadionie. Brawurowe tempo scen, inteligentne bawienie się formą, profesjonalne tranzycje… No, i niesamowity rap. Podobno improwizują również po japońsku – zrobili nawet zajęcia z japońskiej improwizacji, ale w tym czasie sami prowadziliśmy warsztat, zresztą nie umielibyśmy nawet zweryfikować, czy to nie ściema.
Impro Mafia z Brisbane to ekipa podobno 120 osobowa. W Manili pojawili się w skromnym, trzyosobowym składzie, przy czym w pierwszym spektaklu zagrali tylko Luke Rimmelzwaan (olbrzym holenderskiego pochodzenia) i Amy Currie. W ich dwuosobowym show „Tales from the Old Country” Luke i Amy wcielili się w role dziadka i babci, którzy opowiadają swoim wnukom (w tej roli widownia) o kraju ich pochodzenia, jak się spotkali, rodzinnych tajemnicach, etc. Historie opowiadane przez dziadków ubarwiane były krótkimi scenkami. Zapraszali na scenę ludzi z widowni i brali od nich inspiracje w tak zgrabny sposób, że widzowie wnikali w bajkowo-dziadkowy świat i obserwowali spektakl z zapartym tchem. Ich sceniczne obycie, ogromne doświadczenie (14 lat w improv, od dziecka w teatrze) i niesamowita umiejętność skupienia na sobie uwagi licznej publiczności dawało przekonanie, że obcuje się ze wspaniałymi artystami. Drugi i trzeci spektakl nosił nazwę „Animated: An Improvised Musical Fairytale” i był dokładnie tym, co mówi tytuł. Musical zagrali po raz pierwszy w historii swojej grupy i zdecydowali się na konstrukcję disnejowską. Opresjonowana główna bohaterka (Amy), czarny charakter (Natalie Bochenski) oraz wielu innych bohaterów, takich jak drwal, król czy leśniczy (Luke) – tworzyli klasyczne bajkowe ramy. Resztę wypełniała meandrująca swobodnie fabuła, która mimo pozornych ograniczeń zaskakiwała samych grających. Piosenki wykonane były świetnie zarówno od strony wokalnej, jak i tekstowej. Dość powiedzieć, że publiczność za każdym razem dawała im owację na stojąco. Bez wątpienia Impro Mafia podniosła ogólny poziom festiwalu – byli wśród zespołów najlepszych, najrówniejszych i przy tym niezwykle miłych poza sceną.

SPIT to legenda. Wspominałem o nich już na początku, ale napiszę jeszcze raz – SPIT jest super, co pokazali nam już w ubiegłym roku na festiwalu w Chicago. Mimo organizacyjnego zabiegania, udało im się wystąpić na ich własnym festiwalu trzy razy i za każdym doprowadzali widownię (a wiadomo, że była to w dużej mierze ich widownia) do łez. Kilka faktów: SPIT występuje od 2002 roku, czyli dłużej niż jakakolwiek grupa w Polsce; wiele z nich to aktywiści społeczni, więc też tematyka, którą poruszają, nadaje ich improwizacji wymiaru satyry (politycznej, społecznej) – nie boją się mówić o problemach natury klasowej czy homofobicznej na Filipinach podczas swoich przedstawień. Podobnie jak Bacolod, niezauważalnie zmieniają język z angielskiego na tagalog i abarot; zręcznie posługują się krótką i długą formą, korzystają z wielu klasycznych formatów i tworzą swoje. Zorganizowali już trzy edycje festiwalu w Manili (co dwa lata) i jest to największe tego typu wydarzenie w Azji.

Na koniec jeszcze wspomnę o PIP Show, chociaż tak niezręcznie się reklamować. Powiem więc tylko tak – godnie reprezentowaliśmy Warszawę i Klub Komediowy. Pokazaliśmy nasz format dwójkowy, w którym przez 25 minut (w Warszawie zwykle gramy dwa razy dłużej) tworzymy tyle postaci, ile potrzeba, aby opowiedzieć pewną historię. Nie bierzemy słowa inspiracji, ponieważ już jakiś czas temu odkryliśmy, że nic z nim nie robimy. Zamiast tego prosimy publiczność o zaufanie, że jest to faktycznie improwizacja (nie kryjemy się z tym, że podążamy ścieżką naszych guru improwizacji – duetu TJ & Dave). Dostaliśmy na starcie ogromny kredyt zaufania i traktowano nas jak gwiazdy, a po każdym z naszych trzech występów dostawaliśmy moc miłych słów. Na warsztat Slow Comedy, który prowadziliśmy z Piotrem Sikorą o nieludzkiej 8 rano przyszło 35 osób, mimo ograniczeń zapisów do 25, co było jeszcze jedną oznaką miłego przyjęcia. Ciężko stwierdzić, czy to sprawiła nasza słowiańska odmienność, czy faktycznie im się podobało. Kto był ten wie, kogo nie było tym razem – zapraszam za dwa lata!
PS O festiwalu można poczytać jeszcze na blogu Jude Bautisty.