Susan Messing

Dobre wakacje

Chicago to jest takie legendarne dla mnie miejsce, gdzie jest styk wszystkiego co jest w życiu dla mnie ważne i trwa to od wczesnego dzieciństwa. I czemu? Gdyby wierzyć w przeznaczenia, to pewnie bym myślała, że powinnam tam mieszkać. Bo mój Tatuś szalony złożył w latach 80 podanie o emigrację dla całej rodziny i nawet to dostał, ale zapomniał i zamiast pojechać nad Lake Michigan jeździliśmy nad Białkę. Gdyby wierzyć w reinkarnacje, to pewnie bym myślała, że kiedyś uprawiałam tę cebule na brzegu jeziora (bo nazwa Chicago pochodzi od słów smród cebuli, jak gdzieś było napisane), ale w nic nie wierzę, więc stwierdzam, że jest to miasto, które po prostu jest extra. Z wielu powodów.

Po pierwsze, jest najbardziej bezpretensjonalnym miastem w Stanach. Nie ma tam tego nowojorskiego męczącego sznytu korony świata i stolicy kultury, nie ma tez tego smrodu dużych miast i syfu królującego w metropoliach. Jeżeli to mafia sprząta tak pięknie to miasto – to extra. Nie ma wrażenia, że to miasto nigdy się nie kończy, bo zawsze z jednej strony musi zakończyć się na jeziorze wielkim, pięknym i czystym – w którym można się kąpać. Nie ma tam napięcia związanego z ustawicznym lansowaniem się wszystkich mieszkańców, jest generalnie jakieś wrażenie normalności, etosu pracy, a ja kocham etos pracy. Plus jedzenie, plus mieszanka ludzka wspaniała, plus światło jakieś niezwykłe, które przechodzi przez żelazne konstrukcje, po których jeździ kolejka, a nie to obsrane metro i to światło daje wszystkiemu lekkość, jasność i poczucie, że to miasto nie opanowało zupełnie przyrody, tylko przyroda egzystuje razem z miastem. To nie jest miejska dżungla, tylko to jest dobre miejsce do mieszkania. Wiadomo, teraz tu można zacząć krzyczeć o rzeźniach, mafiosach, emigrantach, Polakach, paniach na domkach i podnosić krzyk o defraudacjach burmistrza – pewnie. Ale sama tam byłam panią na domkach, robiłam tam różne rzeczy i jakoś wciąż mi tam dobrze. Lubię pływać w jeziorze i patrzeć się na budynki down town (chociaż samo down town to wiadomo, nuda jak wszędzie), lubię jeść w najbrudniejszych meksykańskich budach, lubię to poczucie, że w tym miejscu się pracuje, a nie mówi o tym, co się kiedyś zrobi i kim się jest.

A najbardziej lubię to, że właśnie tam powstała współczesna improwizacja. Właśnie z tego etosu pracy, a nie z pseudo artystycznych potrzeb intelektualnych. Bo teatr to jest przecież normlana robota, a nie unoszenie się na chmurach natchnienia. I rozumiem to, że właśnie tam powstały podstawy improwizacji, oparte na normlanych ideach współpracy, że po prostu trzeba było tam to zacząć robić, bo to wymaga zupełnie innego podejścia do teatru niż system guru. No dobra, Del Close też tam był i może go za bardzo traktują w iO Theater jako guru, ale niech im będzie.
Jakbym poznała Dela Closa to pewnie też bym go traktowała jako guru, przynajmniej przez miesiąc.

I się tak układa, że już po raz 6 mogłam pojechać do Chicago, i trzeci raz w sprawach improwizacji. To nie jest złe życie. Ja nie będę chyba już w życiu na nic narzekać, do cholery jasnej. Człowiek może raz w roku potarzać się w Chicago, może pooglądać świetne spektakle, może pójść na dobre warsztaty, upić na schodach przeciwpożarowych z widokiem na jezioro, może palić sobie na plaży i pływać, może oglądać wystawy i jeść w takim jednym miejscu, gdzie panierka do kurczaka powoduje u mnie ekstazę. Może sobie chodzić po ulicach i patrzeć jak zmienia się światło, no rany, no tak. Tylko potem trzeba wrócić i użerać się z ministrem szyszko i narodowcami, ale i tak te wyjazdy dają siłę. Przede wszystkim improwizacyjną. Bo jak ją mam, no to reszcie dam rady.

Najpierw byłam w Chicago w pracy, potem w Second City, potem w iO a w tym roku nadszedł ten szokujący czas, że po prostu tam byłam. I nie chodziłam na warsztaty, tylko realizowałam marzenie improwizacyjne – nic nie robię cały dzień a wieczorem oglądam ile się da. I chłonę i gadam, i piję fire ball w barze w Annoynce i poznaję ludzi i oglądam improwizatorów, którzy są dla mnie najlepsi na świecie.
Bo w Nowym Jorku na Del Close Marathon dostałam po nosie licząc na jakieś przejawy geniuszu. Zapłaciłam 20 dolarów żeby zobaczyć ludzi z SNL jak improwizują i chciałabym żeby ten wieczór się nie wydarzył. Wszystko rechot, wszystko śmieszne i wszystko biznes. Pędziłam więc do Chicago w poszukiwaniu tego amoku, który spowoduje, że będę siedzieć na widowni i popłakiwać z miłości i cicho kwilić po spektaklu, dziękując wszystkiemu, co spowodowało, że akurat mogłam tam być tego wieczoru, tego dnia, w tym czasie, bo przecież to się nigdy więcej nie wydarzy.

Pędzę więc z Nowego Jorku, ląduję, niestety nie zdążam na TJ& Dave w ten dzień, bo samolot ma opóźnienie gdzieś tam, ale już przynajmniej jestem tam w nocy, i jest to charakterystyczne ciepło i jest jak w domu i jadę czerwoną kolejką i czuję wzruszenie, choć to takie głupie czuć wzruszenie geograficzne, bo przecież nie powinno mieć znaczenia gdzie jestem, tylko jak jestem, ale czuję i jadę. Jadę na stację Argyle, która przez dwa tygodnie stanie się mi bliska jak przystanek Międzynarodowa w domu. Wszystko tam w Chicago staje mi się natychmiast bliskie i zrozumiałe. O ile w nowym Jorku nie jestem stanie z reguły wyjść z jakiegoś domu, bo mam lęki i depresję – tutaj – raj. Idę sobie przez nocne ulice, idę do mojego tymczasowego domu i jest jak w raju. 50 metrów od domu jest jezioro, jest wiewiórka przed domem, jest bar, jest wszystko czego człowiekowi potrzeba. Cztery przystanki ode mnie jest Annoyance, 6 przystanków iO, blisko jest Second City.

Susan Messing
Susan Messing

I na drugi dzień pędzę oglądać Susan Messing. Uwielbiam wejście do teatru Annoyance. Małe drzwi, wchodzisz powoli schodami, w połowie tych schodków zaczyna pachnieć frytkami i jest to jakiś taki dobry zapach, może dlatego, że znam ten zapach z lat 80 z budek i tego papierku, w który zapakowane były frytki – idę na górę, otwieram drzwi i jest ten mały bar, idealnej wielkości teatr, dobrzy ludzie za barem, Mick Napier w swoich bezramiączkowych koszulach i łańcuchach i kupuję bilet i colę i idę sobie do sali, w której jest zimno i wali tymi frytkami i jest tak extra. Susan Messing robi spektakl tak, jak ja bym chciała żyć. Bez lęku, bez kompromisów, bez wstydu co faceci powiedzą, bez obawy, że ktoś powie, że jestem emocjonalna i bez myślenia o tym, że będą mnie oceniać. Robi co chce. Bitches get stuff done. Susan Messing robi na scenie co chce, jest wulgarna, wstrętna, piękna, infantylna, mądra, debilna, tragiczna, i w tym wszystkim śmieszna. Nie wiem ile ma lat, może 100 a może 18. Nie ma to zupełnie żadnego znaczenia i jest to nie do odgadnięcia. Chcę być taka jak ona przez chwilę. Chcę mieć tak bardzo pięknie wyjebane i chcę mieć tę pewność siebie, podpartą latami doświadczeń i nie chcę myśleć w kółko, czy komuś nie robię przykrości. Robię sobie nawet z nią zdjęcie. I rozmawiam z nią i oczywiście jest to wspaniała fajna, normalna rozmowa i nie ma ściemy żadnej, tylko prawda i konkret. Pijemy, palimy i idę do domu. Szczęśliwa. Siedzę potem na schodach pożarowych, palę pety i patrzę w chicagowskie ściany, czując, że jestem na właściwym tropie. Na tropie odwagi.

I tak się kształtują te wakacje. W dzień się włóczę i jem i pływam albo oglądam maniacko filmy Alberta Brooksa (jak ktoś nie widział, to natychmiast polecam, od razu, rzucać wszystko i oglądać), chodzę gdzieś tam a od 18 siedzę w teatrach.

Improvised Shakespeare – już tyle słów o nich padło, o ich geniuszu, o ich mistrzostwie, no tak, tak, wszystko prawda. Ale kurde, zaczyna walić to biznesem, zaczyna walić po prostu rutyną improwizatora który wie, że jest genialny, wie, że ludzie kupują bilety i jedzie na takich samych patentach. I oglądam to, oczywiście z olbrzymią przyjemnością, ale zamawiam fryteczki i picie od miłych kelnerów w iO, bo nie jest to taka sztuka, że będę płakać i żałować każdego spojrzenia w stolik. To doskonała rozrywka, na idealnym poziomie, ale nie ma trzewi, nie ma krwi, nie ma już tam obłędu, nie ma tej tuby, w którą wpadają mniej zrutynizowani improwizatorzy. Oni są wspaniali, wręcz genialni, ale po trzecim przedstawieniu nudni po prostu. Nie ma skazy. Acz oczywiście klaszczę jak oszalała, bo kunszt to kunszt.

Pijemy potem w barze do zamknięcia, zaprzyjaźniając się z chicagowskimi improwizatorami i robiąc te najwspanialsze nerdowskie analizy scen i spektakli i jest jak w domu, jest tak jak ma być i potem się wychodzi z klimatyzowanego baru i ogłusza ciepło i w kolejce do domu, którą uparcie nazywam metrem same pijaki i spaluchy i czuję się bezpiecznie i dobrze i wesoło.

Kolejny wieczór i kolejny spektakl i idę do Second City na skecz show i przeżywam ohydne męki przez 2 godziny na nudnym, paskudnie głupim kabaretowym wystąpieniu skeczowym. John Belushi płacze gdzieś wraz z Gildą Radner patrząc z komediowego nieba jak niszczy się tradycja najlepszej kiedyś sceny. Jeszcze raz usłyszę żart o sojowym latte to puszczę pawia. Jak można. Kelnerki co pięć minut podchodzą żeby pytać czy nie chcę zamówić piwa wina coli frytek za sto dolarów i w końcu mówię, że nie nie nie błagam, nic nie chcę, nie chcę też słyszeć potwornego rechotu publiczności, która tarza się z radości jak w Lidzbarku i daje im się to, co chcą. Wychodzę przed końcem, strasznie smutna i zła – nie chcę więcej chodzić do Second City. Kiedyś ukradkiem dotykałam sceny tam, żeby poczuć duchy komediowych geniuszy – teraz wstydzę się tego, co się tam dzieje.

Taki wieczór jest, że szału nie ma. Bo potem oglądam Armando Diaz Theatrical Expercience w iO i siedzę na widowni, starając się wzbudzić w sobie jakiekolwiek zainteresowanie przenudnymi, przewidywalnymi scenami granymi przez super weteranów sceny improwizacji i kilku młodych, którzy dwoją się i troją żeby coś tam zrobić, co nie będzie kolejna ceną w zoo albo przy szafkach w liceum. Nie udają się te próby. Ten spektakl jest pełen jakiejś dziwnej dumy, przekonania o własnej wartości, improwizatorzy siedzą na scenie i idą do scen łaskawie z krzesełek i to wszystko jest takie mieszczańskie, jakbyśmy co najmniej byli w Paryżu, a nie w Chicago. I wreszcie o 22 zaczyna się coś, co nazywa się Diversity Jam. Eh, to też od razu wkurwiajace, że ten rasizm tam najbardziej przejawia się w chęciach integracji. Dlaczego coś musi nazywać się Diversity Jam, żeby mogli wystąpić WSZYSCY? Z perspektywy czasu i zagłębiania się w struktury amerykańskiej improwizacji trzeba niestety z żalem stwierdzić, że diversity nie za bardzo tam istnieje. Ale to sobie można poczytać wszędzie o tym, jak bardzo improwizacja jest białą sztuką – i tak jest. I jest to wkurwiające. Bo potem taka Sasheer Zamata dostaje pracę w SNL tylko dlatego, że brakuje jednej czarnej dziewczyny do obsady i media to wychwyciły, a nie dlatego, że jest faktycznie świetną komiczką. I siedzi człowiek w ten przenudny poniedziałek na Armando, potem ten jam i czekam, bo potem ma być występ grupy 3Peat. Bo otrzymał taką wiadomość od kilku osób, że jak nie zobaczy w Chicago grupy 3Peat to będzie głupkiem i cały wyjazd zmarnowany. No to czekam. Jakieś legendy już słyszałam, ale dzielę te wszystkie zachwyty przez pół. Bo wiadomo – im więcej oczekiwań tym gorzej. Najlepiej w życiu nie mieć w ogóle żadnych oczekiwań. Wychodzę po tym Armando do łazienki i widzę jak całe iO zapełnia się TŁUMEM LUDZI. Ale nie tym tłumem sobotnim i piątkowym, który grzecznie czeka na rozpoczęcia Szekspira i chce oglądać facetów w gatkach podających eleganckie żarty, ale innym tłumem. Wesoły tłum, chyba największy tłum jaki tam widziałam do tej pory wchodzi do Mission i wreszcie jest tam normalnie, nie ma wrażenia stoliczków i piweczka i grzecznej rozryweczki, tylko jest prawdziwe zajebiste oczekiwanie na coś. Wszyscy siedzą wszędzie, wreszcie nie zwraca się uwagi na te amerykańskie zasrane przepisy pożarowe, które nie pozwalają wpuścić jednej więcej osoby, tam jakoś wreszcie anarchia i wszyscy mają to w dupie. I nagle jest ciemno i potem jest głośna muzyka i potem otwierają się te wszystkie drzwi i okna na scenie i wpada gromada ludzka, która natychmiastowo niszczy tą mieszczańską nudę, którą pozostawiło po sobie to Armando i zaczyna się spektakl. Shantira Jackson zaczyna mówić monolog o swojej babci i zapada ta najlepsza cisza, nie wymuszona podziałem na scenę i na widzów, tylko taka prawdziwa najlepsza cisza, która zapada tylko wtedy, kiedy ludzie naprawdę słuchają tej osoby, co do nich mówi. A ona MÓWI. Nie plecie farmazonów, nie pierdoli żartobliwych kłamstw, tylko opowiada jedną z najpiękniejszych historii i punktów widzenia jakie słyszałam – opowiada, że kiedy umarła jej babcia, jedna z najbliższych jej osób na świecie, która kochała ją taką miłością, jaką nikt jej nigdy nie kochał, najmocniejszą, to jak ona zmarła Shantira poczuła taki smutek, taką rozpacz, że w pewnym momencie tej rozpaczy doszła do zrozumienia, że to jest całkowicie nowe uczucie, którego nigdy nie czuła. Że nie wiedziała, że czucie takiej rozpaczy jest możliwe, i pomyślała – skoro ja tak to czuję, skoro odkrywam w sobie pokłady czegoś, czego nigdy nie czułam – to ile jeszcze przede mną? Ile jeszcze uczuć nieodkrytych, ile rodzajów miłości do przeżycia.

I słucham tego, mówionego spokojnie, normalnie, pięknie, bez ani pół żartu, i czuję, że płaczę i jakoś tam ocieram sobie te łzy, ale patrzę, że wszyscy płaczą, ta cała banda, bliskich mi ludzi, obcych ale ja wiem kim oni są i czuję się bezpieczna w tym płaczu. Nie jestem w Polsce, gdzie jakikolwiek łzy wydalone przez kobietę wywołują szalony przestrach w mężczyznach i jesteś natychmiast oskarżona o okres, histerię, EMOCJE (najgorsze co według wielu polskich mężczyzn może przytrafić się kobiecie) i generalnie nie da się z tobą wytrzymać. Twoje łzy mogą wywołać śmiech, lekceważenie, pogardę – ale nigdy empatii. No, chyba, że jesteś piękna, chudziutka i lekko durna – to wtedy tak. Ale dziwadło nie może płakać. Na szczęście już jestem na tyle dorosła, żeby wreszcie przestać się wstydzić swoich emocji, o Boże mój, co to za ulga po latach udawania i zaciskania zębów. Ja nie mówię, że mamy ryczeć na facebooku o tym jak się dziś czujemy i dlaczego, ale są chwile, kiedy można sobie popłakać w teatrze i są chwile kiedy w ogóle nie trzeba się tego wstydzić.

Shantira kończy monolog i potem zaczyna się najdziwniejszy spektakl jaki widziałam – ale nie w sensie dziwności artystycznej tylko odwagi, szału, dobrego amoku, żadnych zamieniana się karaluszki i udawania stołu, tylko to wszystko są prawdziwe ugruntowane sceny (tu wszystko działo się wokół Ubera) które są prawdziwe prędkie, mądre, śmieszne totalnie, grane przy udziale gigantycznej miłości tej grupy do siebie. Nie w sensie ego, że oni uważają, że są tacy wspaniali, tylko widać tak bardzo, że się kochają, że się szanują, że się cieszą sobą, że cały dzień myślą, kiedy razem zagrają. Nie podpierdalają się, nie kradną sobie sceny, nie blokują się, mają szacunek do swoich wyborów, są ludźmi, nie robią kabareciku wykorzystując słabe triki, są w tym tak, że chce się siedzieć i oglądać i wreszcie się w ogóle nie analizuje tego technicznie, czy ja bym potrafiła tak zrobić, czy nie, czy powinnam, czy wolno mi? Wszystko wolno. Wszystko wolno jak się kochacie, wszystko przyjmiesz. Oglądam to, jestem tam, nie kombinuję.

Już niedługo będę w Polsce, gdzie będę codziennie zmagać się z koszmarem naszego nowego ustroju, z onrowcami na ulicach i paranoją polityczno-religijną, i tym chujem szyszką i potwornie nie chce mi się wracać. Leżę nad jeziorem i myślę co by było gdybym tutaj została? I od razu pojawia się ta odpowiedzialność, no jakże mam tu zostać, tu sobie radzą, a w tej Polsce biednej? Jest źle i trzeba walczyć, no trudno.

Jem ostatni raz najlepsze jedzenie świata w wietnamskich restauracjach, pije fire ball ostatni raz w iO, a w ostatni dzień udaje mi się jeszcze spotkać z Charną Halpern i rozmawiać z nią długo o tym wszystkim. O tym patriotyzmie też, i o życiu. I pracy i miłości. Koło nas trzy duże psy, które kładą mi głowy na kolanach, kiedy mówię i mówię, a Charna Halpern robi mi psychoterapię. Jest mi tam tak dobrze w tym Chicago, idę potem do Whole Foods i wszystko robię po raz ostatni, równocześnie wiedząc, że wcale nie, że wrócę tu nie raz, bo tu mi się podoba i cholera wie, może kiedy przestanę wierzyć, że ja cokolwiek mogę zrobić z ministrem szyszko i spokojnie się przeprowadzę do dobrego życia w dobrym mieście? Może. To takie śmieszne, że uczymy się tego w improwizacji, uczymy się tak naprawdę jak przyjmować nowości bez histerii i jak się nimi cieszyć i mówić im TAK.

Ląduję w Warszawie i od razu gram z dziewczynami na Wisłą – nie wiem za bardzo co mówię, materialistyczna strona mojej natury myśli o zgubionym bagażu i kurtce nowej, ale już w 10 minucie spektaklu mam w dupie tę kurtkę i wszystko i już tylko liczy się co się dzieję między nami na scenie. I już nie myślę o przeprowadzce do Chicago. Jak bym tam żyła?? Bez tego, co tutaj mamy i co tutaj tworzymy?
No i co? Nic. Taka wyprawa wakacyjna. Dobre wakacje. Dziękuję. Pozdrawiam.

Joanna Pawluśkiewicz

Za amerykańską wyprawę podziękowania zechcą przyjąć:
Joanna Rusztowicz
Magdalena Deskur i Łukasz Jogałła

Comments

comments