Klancyk w iO

Chicago

Czemu na blogu o światowej i warszawskiej improwizacji teatralnej zaczynam od Chicago? Z dwóch powodów. Po pierwsze Chicago najbardziej namieszało w moim życiu, stanowi podstawę i źródło mojego, nazwijmy to, wykształcenia w zakresie improv. To w Chicago moje dwie grupy, Hofesinka i Klancyk, otrzymywały – i wciąż otrzymują – szlify w tej dziedzinie sztuki. Po drugie – Chicago jest od lat 80-tych ubiegłego wieku największą sceną improwizacji, najwspanialszą kuźnią talentów i najbogatszym źródłem wiedzy na temat tej dziedziny sztuki. Jest oczywiście jeszcze Calgary (Keith Johnestone i Loose Moose Theater), Nowy Jork (UCB, PIT, Magnet etc.) czy Los Angeles (The Groundlings) ale to w Chicago każdego wieczora odbywa się kilkanaście jak nie kilkadziesiąt spektakli improwizowanych na najwyższym poziomie.

Gdy latem 2012 roku wraz z Piotrem Sikora i ponad połową ówczesnego składu Klancyka wybieraliśmy się na 5-tygodniowy intensywny kurs w założonym przez Dela Close’a i Charne Halpern teatrze iO, nie mieliśmy pojęcia czy warto się uczyć w innym jezyku i innych uwarunkowaniach kulturowo-ekonomiczno-spolecznych. Nie wiedzieliśmy też, czy nasze poczucie humoru, osadzone w tradycji Kabaretu Starszych Panów i komediowych programów telewizyjnych z lat 90-tych oraz wykute przez Latający Cyrk Monty Pythona, jest jakkolwiek przekładalne na pole amerykańskie. Dla mnie w szczególności, jako osoby z jedynie półtorarocznym wówczas doświadczeniem z improwizacją teatralną, było to raczej rzucenie się w wir przygody bez zastanawiania się nad implikacjami tego wydarzenia. Teraz już wiem, że była to najlepsza decyzja w moim życiu.

Wiem, że gdybym tu nie przyjechał i nie zobaczył jak wspaniała może być sztuka improwizacji, improv pewnie na zawsze zostałoby miłym zajęciem po godzinach. Jeśli nie zobaczyłbym spektaklu TJ&Dave, nigdy nie uwierzyłbym, że slow comedy może być śmieszne, wciągające, świetnie zagrane i “napisane”. To jest kluczowa kwestia w czymś, co, być może na wyrost, nazywam Chicagowskim stylem improwizacji. Najlepsze spektakle w iO czy The Annoyance Theatre stawiają głównie na “prawdę w komedii”, dokładnie tak jak mówi tytuł książki autorstwa Close’a i Halpern – tutejszej biblii długoformatowej improwizacji. Jeśli twoja postać nie reaguje prawdziwymi emocjami – nie ma możliwości odpowiedzieć w wiarygodny sposób a co za tym idzie nie jest w stanie stworzyć dającej się oglądać historii. Każdy improwizator w Chicago, a jest ich (w sensie – aktywnie występujących) prawdopodobnie kilka tysięcy, ma tę podstawową wiedzę wybita złotymi literami gdzieś głęboko w podświadomości, dlatego wiele spektakli, które się tu ogląda brzmi bardzo naturalnie. Jeśli do tego dodamy specyficzne poczucie humoru, nutę szaleństwa i niesamowite zgranie ekip, które razem występują na scenie od kilkunastu, albo wręcz kilkudziesięciu lat, otrzymujemy rewelacyjne widowiska.

The Improvised Shakespeare Company, The Armando Diaz Experience, Messing with a friend, Cook County Social Club, The Reckoning, Whirled News, Baby Wants Candy czy Chaos Theory to tylko kilka z dziesiątek świetnych grup, które tworzą niezapomniane spektakle. Improwizowany Szekspir zasługuje na szczególną uwagę – to niemal półtoragodzinne show, w którym mamy wszystko co u XVI-wiecznego mistrza – rymowana ekspozycję, gdzie zarysowane są miejsce akcji i intryga, rozwój akcji (zgodnie z formatem The Harold, składający się z trzech wątków), kryzys i rozwiązanie konfliktu. Skład grupy to zawsze 5 mężczyzn w neutralnych strojach z epoki (getry, lniane koszuliny). Owa piątka, używając języka Szekspira (thou art!, etc.) bierze na początku spektaklu od publiczności tytuł nigdy nie napisanej sztuki i zaprasza na “premiere and, in the same time, a closing night of this very play” po czym, odgrywając tyle postaci ile potrzeba w danej historii (choćby i 15), płynnie przechodząc między wątkami oraz sprawnie fechtując humorem doprowadza publiczność do ataków histerycznego śmiechu. Trzy razy w tygodniu, z czego dwa razy jednego wieczoru! Przyznam, że oglądanie The Improvised Shakespeare Company – a zdarzyło mi się to stanowczo za dużo razy, żeby nie być posądzonym o bycie psychofanem – doprowadza mnie zawsze do swoistego orgazmu wywołanego śmiechem. Nie takim zwykłym śmiechem tylko takim głębokim, prosto z trzewi. Takim, do którego jesteśmy w stanie się doprowadzić z przyjaciółmi, których długo znamy. Tak właśnie czuje się wypełniona po brzegi publiczność na wielu spektaklach w Chicago.

Paweł Najgebauer

Comments

comments